Kamila Lićwinko: Chciałam kończyć karierę. Londyn przekonał mnie, że potrafię walczyć sama ze sobą

Zdjęcie okładkowe artykułu: Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Kamila Lićwinko
Getty Images / Alexander Hassenstein / Na zdjęciu: Kamila Lićwinko
zdjęcie autora artykułu

Kamila Lićwinko sześć lat temu pracowała w drogerii i chciała kończyć karierę. Dziś jest brązową medalistką mistrzostw świata w skoku wzwyż. - W Londynie przekonałam się, że potrafię walczyć sama ze sobą. Nie tylko z rywalkami - mówi.

W tym artykule dowiesz się o:

Kamil Kołsut, WP SportoweFakty: Ile razy chciała pani kończyć karierę? Kamila Lićwinko 

(brązowa medalistka MŚ w skoku wzwyż): Na poważnie - dwa razy. Najpierw w 2012 roku, kiedy zmagałam się z kontuzją i cztery lata później, po igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro.

To były poważne plany czy tylko chwile zwątpienia?

Za pierwszym razem było naprawdę blisko. Nie miałam ani zdrowia, ani wyników, ani motywacji do treningu.

Sport trzeba było łączyć z pracą.

Pojawiły się problemy zdrowotne, brakowało dobrych rezultatów i musiałam iść do pracy. Byłam konsultantką w drogerii. Pracowałam po sześć godzin dziennie, w systemie trzyzmianowym. Cały czas na nogach. Trening musiałam do tego dostosować. Jeśli pracowałam rano, czas na sport był wieczorem. Jeśli trafiła mi się zmiana nocna, trening był w ciągu dnia. Do tego doszły studia. Całe szczęście, że zaoczne.

ZOBACZ WIDEO: Co za rok! Lekkoatleci wybierają bohaterów sezonu

Jak to pogodzić?

Byłam młoda, nie czułam tego obciążenia i jakoś dałam radę. To było dla mnie cenne doświadczenia, dobra nauka.

Jak w pracy zareagowali na to, że pracuje z nimi uczestniczka mistrzostw świata?

Długo nikt nawet nie wiedział o tym, że jestem sportowcem! Dopiero po pewnym czasie ktoś przypadkiem zobaczył materiał w telewizji białostockiej. Ja nigdy nie powoływałam się na to, że uprawiam sport; nie próbowałam czerpać z tego korzyści. A do pracy poszłam dlatego, że musiałam. Miałam problemy z urazem kolana, później ze stopą. Wszystko zbiegło się w jednym czasie.

Brzmi jak opowieść o sukcesie zrodzonym w znoju i bólu.

Nie patrzę na to w ten sposób. Myślę, że ludzie miewają w życiu gorzej. Jasne, jako sportowiec nie byłam przyzwyczajona do typowej pracy, ale dobrze się w tym czułam. Poznałam też wspaniałych ludzi, którzy bardzo mi pomogli i do dziś są moimi przyjaciółmi.

Co się stało, że zrezygnowała pani z pracy i wróciła do poważnego sportu?

Razem z Michałem Lićwinko uznaliśmy, że damy sobie szansę i spróbujemy wszystko zmienić. Zrezygnowałam z pracy, on został moim trenerem. Niektórzy uznali tą decyzję za śmieszną. On - mój partner i były kulomiot oraz ja - dziewczyna skacząca wzwyż. Sezon halowy miał nam pokazać co dalej.

Długo panią na to namawiał?

Nie, nie było takich sytuacji. Po prostu po mistrzostwach Polski uznałam, że kończę współpracę z trenerem Januszem Kuczyńskim i w pewnym momencie, od słowa do słowa, urodził się pomysł współpracy z Michałem. Wcześniej czasem mi podczas zajęć podpowiadał, ale nigdy się nie wtrącał.

Jak długo jesteście razem?

11 lat.

Dom, treningi, zgrupowania. Jak od siebie odpocząć?

To możliwe, choć niełatwe. W domu staramy się spędzać czas osobno. Michał na przykład bardzo lubi łowić ryby i czasem z przyjacielem urywa się na weekend. Ja wędkowania próbowałam może dwa razy, ale to nie jest sport dla mnie. Zazwyczaj jeżdżę wówczas do mamy.

Ile dni w roku spędzacie w Spale?

Bardzo dużo. Grudzień, styczeń, luty, marzec, lipiec, sierpień... Można powiedzieć, że to nawet nie drugi, tylko pierwszy dom. Dobrze się tu czuję, mam odpowiednie warunki. Przyjeżdżam do Spały od czasów juniorskich, więc znam każdy zakątek, każdego pracownika. Jest tu bardzo swojsko. Koleżanki pewnie jeździły po zabawach, a u pani tylko praca, praca i praca. Była zazdrość?

Czasem mamy tak, że chcemy pojechać gdzieś na dłużej, ale treningi na to nie pozwalają. Zdarzały się wesela, na których nas nie było, przyjeżdżaliśmy na krótko albo byliśmy spóźnieni. Ostatnio na 90. urodziny babci zjechała się cała rodzina, nawet ciocia z USA, a ja miałam inne zobowiązania. Wcale jednak nie narzekam, takie życie wybrałam. Sport to moja praca i pasja. Potrafię rozdzielić czas przeznaczony na trening i na zabawę. Kiedyś często przegrywała pani zawody w głowie. Ciągle są nerwy przed startem?

Z roku na rok denerwuję się coraz mniej, choć te wielkie imprezy ciągle rodzą większe emocje. Mistrzostwa świata w Londynie przekonały mnie jednak o tym, że potrafię walczyć także sama ze sobą. Nie tylko z rywalkami.

Malwina Sobierajska przed ubiegłorocznymi MŚ mówiła podobno: "niech Kamila zostanie kapitanem reprezentacji, bo to mogą być jej ostatnie międzynarodowe zawody w karierze".  Było coś na rzeczy?

Nie. Szczerze mówiąc, nie wiem, o co chodziło.

Nie planuje pani po raz kolejny końca kariery?

Igrzyska w Rio nauczyły mnie, że w sporcie nie można niczego planować. Zaczynając treningi z Michałem, robiłam wszystko pod kątem tych zawodów i one kompletnie mi nie wyszły. Przed kolejnym sezonem nie stawiałam sobie żadnych celów, a starty po prostu zaczęły wychodzić. Nie wybiegam w przyszłość, skupiam się na najbliższym czasie.

Wraca pani jeszcze myślami do Rio?

Kompletnie o tym zapomniałam. Mogę nawet usiąść, obejrzeć zdjęcia i powspominać fajne chwile.

To był najgorszy moment w karierze?

Tak, kompletnie się tego nie spodziewałam. Teraz już wiem, że po żadnej sportowej porażce świat się nie zawali.

W młodości musiała pani wybierać: siatkówka czy skok wzwyż?

Do drużyny siatkarek trafiłam na zasadzie: "wysoka, szczupła, to może ją nauczymy". Podobał mi się ten sport, nie grałam na siłę. Prawda jest jednak taka, że nie widzę się w rywalizacji drużynowej. W gimnazjum trenowałam zarówno siatkówkę, jak i lekkoatletykę. Myślę, że tylko na tym zyskałam.

Podobno miała pani kompleks wzrostu.

I nadal mam! Chętnie oddałabym z pięć centymetrów. Szpilki noszę bardzo rzadko. Nawet, jeśli muszę je założyć, to później szybko zdejmuję i wkładam balerinki.

Słyszałem, że Kamila Lićwinko lubi romanse. Często pani płacze?

No co ja mogę powiedzieć, wrażliwa jestem. Często się wzruszam. Przy książce, filmie, programach w telewizji.

A przy sporcie?

Płakałam, kiedy Adam Małysz kończył karierę.

Wszyscy płakaliśmy.

Podejrzewam, że tak było. Mnie po prostu sport wzrusza. Kiedy widzę kogoś stojącego na podium mistrzowskiej imprezy z medalem... Ja po prostu wiem, ile taki sukces kosztuje.

Swoje występy też pani ogląda?

Rzadko, częściej Michał. I jeśli już, to głównie patrząc na technikę, pod kątem szkoleniowym. Nie motywacyjnym.

Zaczepiają panią na ulicy w rodzinnym Bielsku Podlaskim?

Rzadko tam bywam. Wiem jednak od mamy, że po moim medalu na mistrzostwach świata ludzie często ją zagadywali, gratulowali. Usłyszała dużo miłych słów. Ja od 16 lat mieszkam w Białymstoku, to mój dom. I tam faktycznie, zdarzało się. W sklepie, w galerii, na ulicy. Zawody w Londynie były przełomem, ludzie zaczęli mnie rozpoznawać. To bardzo miłe.

Niby Białystok, a zaśpiewu nie słyszę.

Dużo przebywam ze sportowcami, może trochę się oduczyłam. Ale gdzieś tam na pewno jest.

Skoro Podlasie, to na koniec muszę zapytać o muzykę. Białostocką.

Lubię każdy gatunek. Także ten nasz, białostocki. Często słucham disco-polo: w domu, na zgrupowaniach, czasem sobie włączę podczas treningu. Nie jestem wyjątkowa. Wiadomo przecież, że wszyscy się przy tej muzyce bawią, tylko nie każdy się do tego przyznaje.

Autor na Twitterze:
Źródło artykułu:
Czy Kamila Lićwinko stanie w przyszłym roku na podium halowych mistrzostw świata?
Tak
Nie
Zagłosuj, aby zobaczyć wyniki
Trwa ładowanie...
Komentarze (3)
avatar
Manuel
27.12.2017
Zgłoś do moderacji
0
0
Odpowiedz
Gratulacje Kamila za brąz MŚ  
Rozpierducha
27.12.2017
Zgłoś do moderacji
2
2
Odpowiedz
Jaka ona tam piękna.